Data ostatniej modyfikacji 2024-02-20 przez srubkazywiec
Ostatnio bywszy ja w naszych pięknych górach, ale nieco odleglejszych niż Boraczy Wierch czy Romanka. Pojechał ja wraz z przyjaciółmi w stronę wschodnią, żeby trochę zmienić otoczenie i na insze góry popatrzyć. Najsamprzód przyszło nam wdrapać się na szczyt, co się zwie Wysoka, chociaż nie taka ona wysoka, bo zaledwie 1050 metrów mierzy.
Droga prowadziwszy nas przez wąwóz Homole, a póżniej przez rozległe hale do podszczytowego lasu, gdzie częściowo po schodkach przyszło nam się drapać. Sam wierzchołek pięknie barierką otoczony, żeby broń Boże kto karku nie skręcił. Z góry widok piękny, że aż dech zapiera, specjalnie zaś na pobliskie Pieniny i Tatry. Nasyciwszy oczy urodą tego świata, zeszli my przez Homole na parking i zrazu pojechali do sioła Ropki w Beskidzie Niskim, które przed wieloma laty Łemkowie zamieszkiwali. Dzisiaj jedynie cerkiewki i wieloramienne krzyże rozrzucone po górskich dolinach świadczą o tym, że żył tam lud twardy i pracowity.
Do Ropek skręca się w Ropie z drogi głównej do Przemyśla idącej w kierunku Wysowej, a następnie w Hańczowej kierować się należy w prawo wąską drożyną do rzeczonego sioła. Ludzi tam skąpo, zaledwie parę domów stoi, ale lasy dookoła gęste.
Zajechali my do tych Ropek bitym traktem i najszli się w zagrodzie „Swystowy Sad”, którą dawno temu Łemko Swyst zamieszkiwał. Dzisiaj bytują tam insi ludzie, różnych turystów i łazęgów serdecznie goszczący za należną opłatą. Przespawszy noc w łemkowskiej chacie, wyruszyli my na najwyższą w Beskidzie Niskim górę, zwaną Lackowa. Niewielka to górka, bo tylko 997 metrów liczy, ale stroma okrutnie i dobrze nam dała do wiwatu.
Jakoś my się tam wdrapali, ale nic my dookoła nie widzieli, bo pełno tam drzew i krzaków wszelakich. Kilka fotek zrobiwszy i podjadłszy nieco, wrócili do Ropek na nocny spoczynek. Przed snem watrę my rozpalili i kiełbasy z kabana upiekli, żeby nam się kiszki z głodu nie poskręcały w okresie bytności w objęciach Morfeusza. Na nasze utrapienie deszcz zaczął padać i szybko trzeba było do łemkowskiej chaty czmychać.
Wcześnie z rana w deszczu aż w Bieszczady przyszło nam jechać, gdzie góra Tarnica stoi na 1346 metrów wysoka. Droga była długa i od siedzenia zadki porządnie nas rozbolały, ale w końcu dotarli my do Ustrzyk Górnych, gdzie posilili my się ciepłą strawą dosyć podłej jakości. Nadal z nieba ciekło, toteż pojechali my do sioła Wołosate, skąd na Tarnicę najłatwiej wyjść można. Tam, ochędożywszy się przed czekającą nas drogą na szczyt, ruszyli my w deszczu do góry. Gdyby ja wiedział, że takiej kąpieli zażyję, pewnie by na szlak nie poszedł, ale myślał ja, że parasol i peleryna przed wodą mnie zabezpieczą. Szkoda, że ja tylko myślał. No ale chociaż ja się porządnie w tym deszczu umył, a i spodnie wyprał bez pralki. Na samej górze krzyż żelazny stoi, na pamiątkę pobytu ks. Karola Wojtyły postawiony i ja go widział i moi koledzy takoż, ale więcej nic nie widział, bo deszcz wszystko zakrył, a wiatr zarzucał pelerynę na głowę i parasol wywracał na drugą stronę.
Pobyli my tam może jedną zdrowaśkę i czym prędzej na dół pędzili, bo od zimna każden się trząsł jak jaka studzinina. Ale droga w dół rozgrzała nas, jednakże trzeba było uważać, żeby nie fiknąć kozła, bo od deszczu zrobiło się bardzo ślisko.
Kiedy dotarli my do naszego automobilu, każden wyglądał jak topielec świeżo z wody wyjęty. Prędko, kto co miał suchego, na grzbiet zarzucił i nie czekawszy na nic, wyruszyli my w drogę powrotną. Póżną nocą do Żywca my przyjechali i ledwo zdążyli się wypakować i przebrać, a tu coś świecącego po niebie lata. Okazało się, że to pod Grojcem z kalichlorku strzelają na zakończenie góralskiego święta.
Bonawentura Liszaj